sobota, 9 lutego 2013

ART Gingerowy Londyn w realizacji

za kompozycje na wystawach nie odpowiadam, ale kilka wystaw było bardzo ładnie zorganizowanych.

czwartek, 7 lutego 2013

ART gingerowy Londyn

To byłą wersja demo, jeszcze nie było proporcji pomiędzy budynkami, ale było wiele frajdy z akceptacji projektu.

środa, 6 lutego 2013

Parasol - niekiedy tekst wyprzedza obraz

Szi wyciągnęła długiego, cienkiego papieroska, od którego już miała odciski na wargach, tak, na wargach. Zapaliła, zaciągnęła się płytko i powiedziała:
– Tak, zakochałam się w parasolu
– Przepraszam, że co???
– Tak po prostu, przecież nie chciałam. Wiesz, jest taki egzotyczny z tym swoim wysmukłym stelażem i nienagannie skrojonymi ciemnymi fałdami czaszy.
– A co na to mąż? Dzieci???
– Jakie dzieci! Żadnych dzieci nigdy nie było. To znaczy dziecka nie było. Miało być. Spóźniło się. Czasami czas się spóźnia i dziecko nie przychodzi. Ahh… to co siedzi w szufladzie zamknięte, to nie dziecko. To Syn, ale go nie ma, bo był za wcześnie. Duży był, dlatego trochę wystaje z tej szuflady. Ale go nie ma. Nigdy go nie było. Zajść w ciążę jest trudno, ale jeszcze trudniej jest o tej ciąży zapomnieć. Absolutnie, to wykluczone; dzieci nie ma. A ta Skakanka, którą odbieram z przedszkola, to jest tylko pożyczona poprawność polityczna na chwilę od ex-bratowej.
– No dobrze, ale on, o przepraszam, Syn; przecież czasami na pewno wychodzi z głowy i szpera w piekarniku.
Szi zamyśliła się na moment:
– Taaak. Jak zawsze utylizacja następuje przez całopalenie.
– Ale mąż nic nie powiedział? Nie chciał satysfakcji?
– Nie wiedział, wiesz, trudno powiedzieć komuś nawet tak bliskiemu, że się zakochało w parasolu. Gdyby to była jakaś wygodna sofka, albo chociażby lampka 40W. Ale parasol?!
– Ale teraz już wie, dlatego palisz te cienkie papieroski.
– Wie, ale on jest najważniejszy i pierwszy zawsze. Mąż jest na zawsze, do niego zawsze wraca się, jak do grobu, z którego się wyszło.

Najważniejsze, by wygłaszać poglądy ogólnie akceptowane. Szi dokończyła swoją cafe latte za 2,5 pika i wyszła. Szła w strugach deszczu i myślała o parasolu. Właśnie, bardzo jej go brakowało; osłoniłby ją od tej wszechobecnej wody.
Pamięta ich pierwsze spotkanie; też padało. Na wyspach prawie zawsze pada. Raptem osłoniło ją coś od deszczu. To był on. Potem pili cafe latte w „Starymbrodzie”. Wyjaśniał jej: może jesteśmy trochę inni, ale u nas zawsze jest tak; albo strona wierzchnia, albo podszewka, niczego nie ma pośrodku. Żadnych niedomówień. Przekonywał ją, że mają też porę suchą. Fakt bardzo krótką. Wtedy dokonują generalnych napraw stelaży i suszą po dwa kalosze, bo kalosze przychodzą na świat parami. Nigdy jeden, albo trzy zawsze para, jednojajowa. Potem, jak się wyhasają przez trzy sezony, zawijają się w kokon, by w następnej porze deszczowej, gdy woda już dobrze nasączy kokon, przepoczwarzyć się i obudzić jako parasol.
Pamięta jego zdziwienie, gdy mu powiedziała, że u niej w ogóle nie pada i po prostu woda jest w rzekach, i nawadnia całą ziemię, i to wystarcza. Nie musi wcale padać. Jest to lepiej zorganizowane. Długo śmiał się z tego: jak to lepiej zorganizowane, że tak od spodu, a nie normalnie woda z góry, która równomiernie nawadnia wszystko.
A deszcz padał równomiernie, zalewając cały papier.